Skip to main content

Historie dni zapomnianych. Opowieść Danuty Mniewskiej

Całe lato nie mówiło się o niczym innym jak tylko o wojnie, a ja wiedziałam swoje cieszyłam się, że nie będzie szkoły. Miałam trzynaście lat i życie bez szkoły wydawało mi się najcudowniejszym co może mi się przydarzyć. Wiedziałyśmy, że wojna to jest coś okropnego, ale to jest też jednocześnie przecież cudowne, bo n i e i d z i e s i ę d o s z k o ł y. Tata czytał „Das Rejch” niemiecką gazetę, ale co mnie to obchodziło.

Mieszkałam na alei Pierwszego Maja pod numerem 71 w Łodzi, wśród najpiękniejszych na świecie alej kasztanowców. Niedaleko był plac Hallera, gdzieżeśmy się wszystkie dzieci bawiły, polskie, żydowskie, niemieckie bez różnicy. W domach mówiło się wtedy w różnych językach, po niemiecku, w jidysz, po polsku, ale na placu Hallera wszyscy byliśmy równi i wszyscy mówiliśmy po polsku.

Biedne dzieci chodziły pod pułk, do żołnierzy, mówiły „panie, dej pan”, nie „daj” tylko „dej”, „dej pan kawałek chleba”, i mnie się to tak strasznie podobało, że razem z tymi dziećmi chodziłam i wrzeszczałam, „dej pan chleba”. Przynosiłam do domu ten chleb, a matka dostawała szału, „co ty robisz, ty zostaw to, tyś zwariowała czy jak?”.

Któregoś dnia na tym placu bawiliśmy się jak zawsze, i nagle zobaczyłam mojego kolegę w czarnych spodenkach z wielkim hakenkreuzem na ramieniu i Boże, ja się tak przestraszyłam, jak ten hakenkreuz na czerwonym tle zobaczyłam zaczęłam uciekać, oglądam się, a on mnie goni. Serduszko mi bije, ten plac taki wielki i ja już czuję, że ja nie dam rady uciec, i stanęłam, odwróciłam się i pod boki się wzięłam i go pytam, „czego mnie gonisz?”, a on na to „dlaczego uciekasz?” I wszystko się skończyło, to był dzień, może dwa przed wybuchem wojny.

W Łodzi było coraz ciężej. Któregoś razu wpadł do nas pan Szymkiewicz, skrzypek z filharmonii z żoną, Polką z Częstochowy. Rodzice dogadali się, że żona Szymkiewicza pojedzie do Częstochowy i wynajmie nam na jakiś czas mieszkanie, do czasu aż się te całe hitlerowskie wariactwo skończy. Bo przecież Wielka Brytania i Francja wypowiedziały III Rzeszy wojnę i niedługo będzie po sprawie. Nikt nie dawał Niemcom więcej jak trzy miesiące, no góra pół roku.

Wynajęła nam mieszkanie na Rakowie, tam gdzie później była huta. Tata wynajął furę i zapakował całą rodzinę, mamę, siostrę, mnie i rodziców mamy, którzy wtedy z nami mieszkali. Zabraliśmy to, co było coś warte i furman, Niemiec, znajomy ojca dowiózł nas do granicy Rzeszy i Generalnego Gubernatorstwa.

Zanocowaliśmy po drodze w jakimś gościnnym domu i ruszyliśmy dalej.

Wody bieżącej nie było, podobnie jak elektryczności, ale nie było źle. Życzliwi ludzie dookoła, chociaż w okolicy mieszkały raptem trzy żydowskie rodziny.

Skoro nie było szkoły, to szybko z nudów zaczęłam się bawić z dzieciakami z okolicy. Razem bawiliśmy się w berka i w chowanego, a nawet chodziliśmy do kościoła i te dzieci nauczyły mnie modlitw i śpiewów i tego, kiedy trzeba wstać, a kiedy się klęczy.

O jedzenie było coraz ciężej, nie było masła, a smalec i słonina były tanie, ale przecież był w domu dziadziuś i babcia, więc mama załatwiła z panią Nowakową; „pani Nowakowa jak pani będzie kupowała słoninę niech pani kupi dla mnie też, i niech pani zrobi smalec dla moich córek” i rzeczywiście przychodziłyśmy do domu, brałyśmy pajdę chleba i do pani Nowakowej szłyśmy smarować chleb tym smalcem.

Rodzice powtarzali, że trzeba się uczyć. Przychodziła do nas pani Skąpska z Poznania, i ona uczyła nas języka angielskiego, i cudownie akcentu i gramatyki uczyła. Któregoś dnia przychodzi i mówi do rodziców, jak bardzo jest jej przykro, ale musi zrezygnować, te pieniądze, które zarabia lekcjami są jej bardzo potrzebne, ale ona się tak strasznie boi, bo Polakom nie wolno tego robić.

Żyliśmy z tego, co udało się rodzicom sprzedać, i przyszedł dzień, że na sprzedaż zostało już tylko futro mamy. Bardzo wartościowe, dużo pieniędzy można było za nie nawet wtedy wziąć, ale nie było na nie kupca i matka skontaktowała się z bratem, który z Łodzi wyjechał do Tomaszowa, do rodziny żony, i nie wiadomo co zrobić, bo brat powiedział „mamy tutaj kupca, ale ktoś to musi przewieźć”, a przecież za to już kara śmierci była, za autobus i za pociąg, i za to, że się nie miało przepaski na ramieniu.

Nie wiadomo było co robić, i ile ja miałam? 15 lat, i może byłam głupia, ale i rezolutna. Powiedziałam do rodziców, co wy się boicie, wy mi to spakujcie, ja to wezmę i pojadę, zdejmę opaskę, legitymację od koleżanki pożyczę. Nie chcieli się zgodzić, ale nie mieli rady i tylko mi mówili; żebyś wesoła była, żebyś się uśmiechała, a ja czarne oczy miałam, smutne żydowskie oczy…

[…]

Danuta Mniewska

Na świat przyszła 11 września 1925 r. w Grabowie jako córka Beniamina Mniewskiego (1900–1943) i Ewy z domu Ryza (1901–1942). Zmarła 4 grudnia 2022 w Warszawie (informację o jej śmierci media podały w styczniu).
W 1952 ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Filmową w Łodzi. Aktorka teatralna, związana przez wiele lat ze scenami Teatru Nowego w Łodzi i Teatru Narodowego w Warszawie. Była członkiem Zarządu Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce. Dwukrotnie zamężna. Pierwszy raz z Bronisławem Rozenowiczem, a drugi raz z Kazimierzem Dejmkiem, z którym doczekała się syna Piotra (zm. 2010).
Danuta Mniewska została pochowana w kolumbarium na Powązkach Wojskowych w Warszawie.

Przedstawiony powyżej fragment tekstu monodramu „Historie Dni Zapomnianych” – powstał na podstawie wywiadu z Danutą Mniewską na potrzeby spektaklu o tym
samym tytule w reżyserii Artura Hofmana wg scenariusza Chrystiana Orzeszko. Cała opowieść Danuty Mniewskiej do odnalezienia w lutowym wydaniu Słowa Żydowskiego.

Zachęcamy do prenumeraty: https://slowozydowskie.pl/2022/05/29/prenumerata-slowa-zydowskiego/