Skip to main content

Z kamerą wśród nazistów

 

„Strefa interesów” Jonathana Glazera otrzymała pięć nominacji do Oscara. Ostatecznie w statuetki zamieniły się dwie z nich – w kategorii Najlepszy pełnometrażowy film międzynarodowy oraz Najlepszy dźwięk. Te oraz inne nagrody jedynie potwierdzają fakt, że mamy oto do czynienia z prawdziwym arcydziełem sztuki filmowej.

Rafał Dajbor

            Filmów, których tematem jest Holokaust nakręcono już tak wiele, że współcześni filmowcy, jeżeli zamierzają zabrać głos w tej sprawie, muszą szukać pomysłu i sposobu na to, by temat Zagłady pokazać oryginalnie, niejako od nowa. Niektóre spośród filmów o Zagładzie doczekały się statusu klasycznych arcydzieł, nie zatem ma po co kręcić filmów „podobnych”. Dorównanie „Liście Schindlera” Stevena Spielberga, „Pianiście” Romana Polańskiego czy „W ciemności” Agnieszki Holland jest właściwie niemożliwe; nie ma więc sensu kręcić filmów takich samych, tylko gorszych.

W 2016 roku wydarzeniem był węgierski „Syn Szawła”, którego bohaterem był członek Sonderkommando usiłujący w szalejącym wokół horrorze ocalić resztę ludzkiej godności. Rok 2024 przynosi natomiast znakomitą „Strefę interesów” nakręconą w koprodukcji brytyjsko-amerykańsko-polskiej. Aż dziw, że ten film powstał dopiero dziś, niemal osiemdziesiąt lat po Zagładzie. Wiedza o tym, iż komendant obozu Auschwitz-Birkenau Rudolf Höss mieszkał w komfortowej willi z ogrodem, którego płot sąsiadował bezpośrednio z terenem obozu zagłady jest bowiem powszechna. Aż do teraz jednak żaden filmowiec po niego nie sięgał. Uczynił to dopiero Jonathan Glazer. Warto jeszcze dopowiedzieć historię owej willi. Przed wojną należała ona do żołnierza Wojska Polskiego, sierżanta Józefa Soi. Gdy Niemcy przejęli Oświęcim i postanowili tu właśnie wybudować obóz, Soja został przymusowo wysiedlony. Żeby zaś Polacy nie przeszkadzali hitlerowcom w realizacji ich planów, większość mieszkańców ul. Legionów, przy której stała willa Soi została rozstrzelana lub wywieziona na roboty przymusowe. Nieliczną grupę wypuszczono na wolność, tyle że w charakterze osób bezdomnych.

Film oparty jest na książce Martina Amisa z 2014 roku, ale tak naprawdę trudno doszukać się podobieństw między filmem a książką. Powieść to historia miłości oficera SS, który zakochuje się w żonie komendanta obozu koncentracyjnego, a kiedy komendant odkrywa romans, wymyśla intrygę, w której główną rolę ma odegrać jeden z więźniów. Amis nadał bohaterom fikcyjne nazwiska, jednak reżyser, czytając „Strefę interesów” odkrył, że Amis przywołuje tu właśnie Hössa i jego żonę. Wówczas stworzył zupełnie nową historię, w której nie zobaczymy jednak ani obozowego okrucieństwa, ani codzienności za murami obozu, do którego Rudolf Höss codziennie udaje się konno, choć miałby do przejścia zaledwie kilka metrów. Film opowiada bowiem o Auschwitz z perspektywy nie ofiar, ale katów. Założeniem reżysera było, aby kamera (za którą stał Łukasz Żal), a właściwie kamery, pokazywały codzienne życie rodziny Hössów. W tym celu opracował wraz z Łukaszem Żalem nowatorską metodę realizacji zdjęć. Budynek, w którym powstawały ujęcia został naszpikowany kamerami, które symultanicznie rejestrowały obraz. Reżyser, po przekazaniu aktorom wszystkich uwag schodził z planu. Na planie nie było też żadnych innych członków ekipy poza, oczywiście, aktorami. Nie używano żadnych sztucznych świateł. Kamery ruszały, a aktorzy realizowali swoje zadania, prowadząc swoje dialogi i działania aktorskie bez zwracania uwagi na to, w którym miejscu znajduje się ta czy inna kamera. Ostateczny kształt filmu powstał w fazie montażu. Ta metoda, w połączeniu z doskonałym aktorstwem, pozwoliła uzyskać maksymalny realizm dziejących się zdarzeń. Nic dziwnego, że recenzenci z całego świata piszący o „Stefie interesów” nazywają film „hitlerowskim reality show”, czy też „nazistowskim Big Brotherem”. I nie ma w tych słowach cienia ironii, ani też przesady. Metoda zastosowana przez Glazera i Żala przynosi bowiem wstrząsające i wspaniałe od strony filmowej efekty.

Założeniem Glazera było, aby kamera „nie oceniała”. By film w żaden sposób nie próbował widzowi narzucić interpretacji zdarzeń, a jedynie rejestrował życie w willi Hössów. Na ekranie widzimy więc codzienną krzątaninę, dbałość o ogród, zabawy dzieci komendanta obozu i ich zwykłe, uczniowskie kłopoty z nauką. A także spotkania Hössa z projektantami obozowych pieców i jego zachwyt nad technologią, która pozwala spalać ludzi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Auschwitz jest bowiem dla Hössa tytułową „strefą interesów”. Miejscem, w którym wykonuje swoją pracę, na którym zależy mu tak, jakby obóz zagłady był dobrze prosperującym przedsiębiorstwem, miejscem, w którym praca ma zapewnić bezpieczny byt jego żonie i dzieciom, którym na dobranoc czyta bajki. Gdy podczas wędkowania w rzece (ujęcia nad rzeką zrealizowane zostały nad Sołą, Glazerowi zależało bowiem na maksymalnym zbliżeniu filmowych plenerów do prawdziwych miejsc, w których żył przed laty Rudolf Höss) wyławia płynącą wraz z popiołami ludzką szczękę, szybko ewakuuje z rzeki siebie i swoje dzieci, jednak gdy ogrodnik użyźnia mu ogród popiołem ze spalonych ciał ofiar obozu, gdy wokół dymią kominy, a noc rozświetla ogień krematoriów, komendant sprawia wrażenie normalnego urzędnika wykonującego swoje obowiązki. Nie widać w nim nie tylko ludzkich uczuć, ale także, z drugiej strony, żadnych oznak zachowań psychopatycznych. Dopiero gdy jedzie na spotkanie w sprawie usprawnienia pracy obozów zagłady i bierze udział w zorganizowanym w sali balowej przyjęciu, a przez telefon zwierza się żonie, że nie może się skupić na zabawie, bo cały czas myśli jak by tych wszystkich zgromadzonych w sali zagazować i że sądzi, że byłoby to trudne ze względu na wysokość pomieszczenia, orientujemy się, co tak naprawdę dzieje się w jego głowie. Ale i to pokazywane jest kamerą Łukasza Żala w sposób całkowicie obiektywny. Reżyserskie założenie jest tu bezbłędne – to, w jakich okolicznościach żyje rodzina Hössów, to, czym zajmuje się na co dzień Rudolf Höss, nie wymaga żadnych dodatkowych zabiegów, żadnego podkreślania okrucieństwa, ba – nie wymaga nawet pokazania ofiar (jedyni więźniowie obozu, których widzimy to Polacy zmuszeni do pełnienia w domostwie komendanta funkcji służebnych, mordowanych więźniów nie oglądamy w ogóle). To właśnie obiektywizm kamery, która rejestruje także dymiące kominy widoczne z ogródka, na co nakładają się dźwięki dobiegające do ogrodu z terenu obozu sprawia, że film jest wstrząsający. Wspaniała jest także muzyka, której autorką jest brytyjska kompozytorka Mica Levi. Dyskretna, cicha, mistrzowsko podbijająca grozę dziejącego się wokół horroru, na napisach końcowych wybuchająca lamentem, wyciem, jękiem.

Na osobną uwagę zasługują aktorzy. Rudolfa Hössa gra urodzony 9 marca 1979 w Magdeburgu Christian Friedel, na co dzień aktor Teatru Państwowego w Dreźnie. Występował u najwybitniejszych niemieckich reżyserów, w tym u Michaela Hanekego. Powiedzieć, że kreacja Friedela to opowieść o banalności zła, to za mało. To wiwisekcja całkowitego znieczulenia na jakiekolwiek drgnięcia tego, co zwykliśmy nazywać człowieczeństwem. Szczególnie poruszająca jest scena, w której autentycznie wzruszony Höss, musząc wyjechać z Auschwitz żegna się ze swoją ulubioną klaczą. Aktorstwo Friedela wznosi tę scenę do poziomu wielkiego symbolu, przypomina postaci innych ludobójców z historii zakochanych w swoich zwierzętach, zadaje kłam obiegowym powiedzonkom, że kto jest dobry dla zwierząt, ten jest dobry także dla ludzi.

Równie wspaniała jest Sandra Hüller (urodzona w Suhl 30 kwietnia 1978) w roli Hedwigi Höss. Aktorka przyznawała, że miała obawy przed przyjęciem tej roli – po prostu nie znajdowała w postaci żony komendanta żadnych ludzkich cech, które pozwalałyby jej, jako aktorce, zrozumieć graną przez siebie postać. Na szczęście przełamała te obawy i stworzyła genialną kreację. Jej Hedwiga Höss bez skrupułów stroi się w odzież i biżuterię odebraną żydowskim ofiarom obozu. Sama siebie z dumą nazywa „królową Auschwitz”. Uważa, że życie w sąsiadującej z obozem willi to spełnienie jej marzeń, a także prawdziwe wcielenie w życie hitlerowskiej wizji ekspansji Niemców na wschód. Powtarza, że jest tu tak szczęśliwa, iż chciałaby tu właśnie umrzeć. Jest gotowa bronić swojego życia i gdy mąż musi wyjechać, ona zostaje w willi przy obozie. Warto wiedzieć, że o ile Rudolf Höss został po wojnie, w nocy z 11 na 12 marca 1946 roku schwytany pod Flensburgiem, przekazany Polsce i po procesie 16 kwietnia 1947 roku powieszony na terenie obozu Auschwitz-Birkenau, o tyle Hedwiga po śmierci męża rozpoczęła nowe życie w Niemczech, zaś potem bez problemów jeździła do USA, by opiekować się wnukami i nie niepokojona przez nikogo zmarła w wieku 81 lat w Stanach Zjednoczonych. Z formalnego punktu widzenia faktycznie być może trudno byłoby jej postawić jakieś zarzuty. Jednak z punktu widzenia ludzkiego jej historia to wywołujący poczucie rozpaczliwej bezsilności dowód na to, że zło nie zawsze bywa ukarane.

[…]

Pełną treść artykułu „Z kamerą wśród nazistów” Rafała Dajbora odnaleźć można na stronach kwietniowego wydania Słowa Żydowskiego (04/2024).