Co ja mogę dla was zrobić, duchy?
Na tytułowe pytanie stara się odpowiedzieć Olgierd Łukaszewicz, wspominając przy okazji rozmowy kilka ról teatralnych i filmowych, które szczególnie zapadły mu w pamięć. Proponuje także chwilę zadumy nad resztkami starych cmentarzy i synagog przy lekturze Szołema Alejchema czy Ichcoka Lejba Pereca…
Rozmawia: Rafał Dajbor
To był 1 listopada 1999 roku. Dzień Wszystkich Świętych. Na placu Teatralnym w Warszawie stanął Namiot Przymierza, jak nazwał Pan to potem w swoim artykule w rubryce „Arka Noego” w „Gazecie Wyborczej”.
Przygotowanie tego wydarzenia było dla mnie szalenie trudne. Dopiero wtedy dowiedziałem się, jak bardzo i na ile opinii i frakcji podzielone jest w Polsce środowisko żydowskie. Zdaję sobie sprawę, że podjąłem się organizacji wydarzenia, które nie miało precedensu. Niektóre gremia chrześcijańsko-żydowskie i żydowskie próbowały mnie zniechęcić do tej akcji. A jednak udało mi się zdobyć zaufanie grupy największych polskich aktorów do przeprowadzenia takiej artystycznej demonstracji w dzień Wszystkich Świętych i to pod Teatrem Narodowym, którym kierował wówczas Jerzy Grzegorzewski. W moim środowisku nie wszystkim kolegom się to podobało. Jeden z nich odmówił, bo twierdził, że powinienem z tym iść na teren getta. Odpowiedziałem, że przecież Rachela przyszła na polskie wesele, a mur getta był zaledwie kilkaset metrów od miejsca, w którym stoi Teatr Narodowy. Wtedy zresztą szukałem śladów granic getta po omacku. To dopiero później obręby getta zostały wmurowane w warszawskie chodniki.
Poetka Irit Amiel pisała wtedy: „Powiedziałam z szyderstwem: Zaduszki za żydowskie duszki? Czy oni poszaleli? To jest ich Wszystkich Świętych! Dlaczego ciągną żydostwo do chrześcijaństwa? Przecież ja nie wołam ich w Jom Kipur, żeby przyszli siedzieć ze mną w żałobie. To jest ich sprawa, to nie jest moja sprawa”.
Przyszła, jak sama mówiła, tylko dla tekstów Hanny Krall. A potem, gdy zobaczyła kwiat aktorów polskich, którzy na chwilę wskrzesili tysiące zabitych, poczuła, że to wydarzenie ją porwało. Powiedziała mi, że była wzruszona i poruszona.
To prawda. Napisała później: „Widziałam szacunek ludzi, którzy słuchali w zimnie. Zrozumiałam, że chrześcijanie mieli prawo przywołać żydowskich mieszkańców swojego miasta”. Ale co Pana skłoniło do zorganizowania takiej akcji?
Mieszkam na Muranowie. Na terenie getta. Chodziłem po swojej dzielnicy i myślałem „Co ja mogę dla was zrobić, duchy?”. I wtedy pomyślałem, że nie jest dobrym pomysłem, „upychać” wszelkie uroczystości dotyczące Żydów tylko na terenie getta. Chciałem ten problem wydobyć, osadzić go w przestrzeni Warszawy, wyostrzyć po to, by zapytać, czy mur getta nadal istnieje?
Wyjaśnijmy więc dokładnie, na czym Pana akcja polegała. Pod Teatrem Narodowym stanął namiot, w którym najwięksi polscy aktorzy czytali teksty wybrane przez Hannę Krall.
Z Hanną Krall siedzieliśmy po nocach w jej mieszkaniu, wybierając teksty m.in. Zbigniewa Herberta, Jonasza Kofty i samej Hanny Krall i układając scenariusz dla poszczególnych aktorów.
Myślę, że warto tu wymienić ich nazwiska.
Wystąpili: Maja Komorowska, Zofia Kucówna, Anna Nehrebecka, Anna Chodakowska, Zbigniew Zapasiewicz, Andrzej Blumenfeld, Krzysztof Kolberger, Jerzy Radziwiłowicz, Jacek Różański. Improwizowane hejnały pamięci, czyli przejmujące przerywniki muzyczne grał na trąbce Tomasz Stańko. Autorem scenografii był Jerzy Kalina. Namiot ufundował wydawca „Rzeczpospolitej”, patronatem medialnym objęło nas katolickie Radio Plus, a dwa banki sfinansowały transport elementów scenografii z Biłgoraju.
Jakie były reakcje?
Otrzymałem szereg listów, których wzruszeni autorzy pisali, że jeśli taka akcja się kiedykolwiek powtórzy, to oni na pewno wezmą w niej udział – i pisali to ludzie z różnych stron kraju. Marzyło mi się stworzenie tradycji czytania w Namiocie. Niestety, goniły mnie kolejne tematy, dlatego nie byłem już w stanie tego powtórzyć. Miałem przez chwilę nadzieję, że być może da się realizować to wydarzenie wokół Muzeum Polin, przekazałem im nawet część dokumentacji, ale pojawiły się różne konkurencyjne pomysły.
Pytał pan, co mną kierowało… Wspomniałem, że mieszkam na Muranowie, ale było coś jeszcze. W tamtym czasie byłem przewodniczącym koła ZASP przy Teatrze Narodowym. Ta akcja była jednym z przejawów mojego przekonania o konieczności wzbudzenia w aktorach poczucia odpowiedzialności za dialog z widownią. Przekonania, że nie można tylko oczekiwać, że widownia przyjdzie do teatru, ale trzeba do widowni wyjść na ulice, na place, w plener. A szczególnie dotyczyć to musi Teatru Narodowego, który jest powołany po to, by rozmawiać z Narodem. Lata 90. to w ogóle był czas specyficzny. Pierwsza dekada po obaleniu komunizmu. Wszyscy szukaliśmy na nowo swojego miejsca jako obywatele nowej, demokratycznej Polski. Pod pewnymi względami było wtedy łatwiej niż dziś. Wejścia we wspólną przestrzeń nie komplikowały rozmaite interesy natury politycznej, które dziś bardzo nas obciążają, sprawiając, że wszystko staje się drażliwe politycznie i niemożliwe do realizacji. Wtedy prezydent Warszawy Paweł Piskorski ułatwił mi zarówno obchody ku czci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, jak i to wydarzenie. Dyrekcja Teatru Narodowego – Jerzy Grzegorzewski i Krzysztof Torończyk – dała na tę akcję zgodę i oferowała pomoc. Pracowali przy tym pracownicy techniczni Teatru, Teatr Narodowy dał także nagłośnienie.
To z pewnością było duże wyzwanie. Dla wszystkich.
Namiot stał naprzeciwko kościoła Środowisk Twórczych. Ksiądz Wiesław Niewęgłowski powiedział, że nie ma możliwości, by przesunąć godzinę wieczornej mszy świętej. Zbudowało to nową jakość, stworzyło atmosferę metafizyczną, o czym wspominał potem Andrzej Blumenfeld, gdyż równolegle w kościele, i pod naszym namiotem odbywało się coś o podobnym przesłaniu, choć różne w formie, a jednoczyła oba te wydarzenia przestrzeń placu Teatralnego. Cała sprawa stosunku do Żydów w ciągu wieków historii, a zwłaszcza po tym, co stało się w latach Holokaustu jest wyzwaniem dla chrześcijańskiego sumienia. Nasze wydarzenie nie było tylko upamiętnieniem, wskrzeszeniem, jak określiła to Irit Amiel, zamordowanych. Był to też protest przeciwko pojawiającym się w różnych miejscach Warszawy i nie tylko antyżydowskim treściom.
Niestety, antysemityzmu wciąż nie udało się wyrugować.
Powiedziałbym wręcz, że jest jeszcze gorzej. Politycy niektórych partii zupełnie jawnie opowiadają, że są przeciwko Żydom, że w ich programie mieści się „Polska bez Żydów” i co? I nic. Nie słychać jakoś gwałtownych protestów, nikt nie podaje tych panów do sądu. „Gazeta Warszawska” publikuje na swoich łamach antysemickie paszkwile i nic się nie dzieje. Nikt nie zakazuje wydawania tej gazety, choć tego rodzaju publikacje są nie tylko niezgodne z ustawami szczegółowymi, ale łamią Konstytucję RP. Dlaczego nikomu nie chce się naprawdę głośno protestować? Piętnować wprowadzania antysemityzmu do publicznej debaty. Gdzie są ci, którzy powinni egzekwować wykonywanie prawa? Stowarzyszenie do walki z antysemityzmem i ksenofobią jest bezsilne. Na co czekamy? Profesor Marian Turski ostrzegał, że Auschwitz nie spadł z nieba. Nie pojawił się nagle. To był ciąg zdarzeń, na których końcu dopiero była Zagłada. Wobec antysemityzmu nie wolno milczeć. Należy go usuwać, piętnować, rugować – zanim doprowadzi do kolejnego Auschwitz.
W naszej rozmowie pojawiła się Rachela z „Wesela” Wyspiańskiego. W dramacie tym jest przecież także postać jej ojca, Żyda. Grał go Pan w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym w roku 2000. Premiera miała miejsce 30 stycznia, a więc trzy miesiące po akcji pod Teatrem…
Scena rozmowy Żyda z księdzem ciągle podlega dziś różnym przeróbkom ze strony reżyserów, adaptatorów ze strachu, aby się, broń Boże, nie narazić Kościołowi. Na próbach generalnych, obawiając się pewnej pani senator, która w tamtych czasach regularnie uprzykrzała życie Grzegorzewskiemu, dokonano mi kilku skreśleń w roli. Teatr Narodowy w tamtych czasach, zaledwie kilka lat po tym, jak otworzył się na nowo po pożarze z lat 80. i remoncie, był w okresie poszukiwań swojej tożsamości. Dziś głos na ten temat zabierają także inne teatry i inni twórcy. Na przykład Krzysztof Warlikowski. Dlatego występowanie w jego teatrze, który wciąż od nowa stawia Holokaust przed oczami chrześcijańskiego sumienia, jest dla mnie ważne. Muszę się przyznać, że nie puściłem płazem tych skreśleń w roli Żyda (śmiech). Jeszcze w tym samym 2000 roku napisałem szopkę pt. „Poprawiny” zainspirowaną Wyspiańskim, w której Żyd jako pierwszy opuszcza wesele i zaprasza do karczmy na tytułowe poprawiny. Słowo, które można zrozumieć także jako „Popraw winy”. Ta szopka, którą graliśmy w podziemiach Teatru Narodowego, była moim protestem nie tylko przeciwko skreśleniom w roli Żyda, ale także przeciwko nadużywaniu w Polsce figury Żyda w różnego rodzaju rozrywkowych przedsięwzięciach.
[…]Powyższy fragment wywiadu z Olgierdem Łukaszewiczem aut. Rafała Dajbora pochodzi ze Słowa Żydowskiego nr 08/23.